Wpis jest nie tyle opinią, co historią zakupu używanego motocykla w salonie Liberty Motors w Łodzi. Na jej podstawie można samemu wyrobić sobie opinię. Niestety jest to historia dość długa, ale jeśli rozważacie zakup używanego moto - obojętne czy w Liberty Motors czy gdzie indziej - zachęcam do lektury. Można się zdziwić, jakie może być podejście do klienta w autoryzowanym salonie.
W czerwcu 2014 roku, na wieść o planowanej zmianie przepisów dotyczącej motocykli do 125 ccm, zaczęłam rozglądać się za używaną 125-ką z zamiarem nauki jazdy na moto. Przeglądałam wraz z mężem różne ogłoszenia, ale jak to zwykle bywa po potencjalnie interesujące nas pojazdy trzeba było jechać kawał drogi.
Tak się zdarzyło, że na początku lipca mąż kupował części do swojej XJki w Liberty Motors w Łodzi. Przy okazji zapytał, czy nie mają jakiejś używanej 125-tki na sprzedaż. Okazało się, że mają - Yamahę YBR, stojącą na parkingu przed siedzibą. Z rozmowy ze sprzedawcą z LM wynikało, że poprzednim właścicielem była osoba prywatna, która po miesiącu użytkowania motocykla zdecydowała się zamienić go na skuter.
Mąż się oczywiście podjarał i namówił mnie na obejrzenie motocykla. A że mamy tam rzut beretem - tego samego dnia późnym popołudniem pojechaliśmy na oględziny i ewentualną przymiarkę. Motocykl został nam zaprezentowany przez pana Adama Sz. Przyznam, że oględziny z naszej strony były dość powierzchowne. Po pierwsze - byliśmy mocno nakręceni samym faktem zakupu motocykla, co zresztą jest moim zdaniem typowym zjawiskiem, gdy kupuje się jakikolwiek pojazd. Po drugie - po autoryzowanym dealerze spodziewaliśmy się zwykłej uczciwości i rzetelności, nie spodziewając się jakichkolwiek trupów w szafie. Po trzecie - sprzedawca bez mrugnięcia okiem wciskał nam kit, w który z racji "po drugiego" zwyczajnie nie mieliśmy podstaw, by nie wierzyć. Po czwarte - nie jesteśmy aż takimi specjalistami od strony mechanicznej, żeby wyłapać wszystkie ewentualne wady.
W skrócie - YBRka stała na parkingu, sprzedawca polecił mi wsiąść na moto w celu przymiarki. Cóż mogłam powiedzieć - siedziało się dobrze, do ziemi spokojnie sięgałam nogami, wizualnie motocykl mi się podobał. Nie byłam w stanie wykonać jazdy próbnej, ponieważ nigdy nawet nie przekręciłam kluczyków w stacyjce moto, co tu dopiero mówić o wrzuceniu biegu, dodaniu gazu i zrobieniu rundy chociaż po parkingu. Mąż zapytał sprzedawcę m. in. o to, czy motocykl był wcześniej w posiadaniu jakiejś szkoły jazdy - z racji tego iż ten model często jest na wyposażeniu moto-szkół. Pan Adam stwierdził, że "gdyby był na szkole jazdy, to miałby większy przebieg".
Tego samego dnia zdecydowaliśmy się wpłacić zaliczkę. Powodów było kilka:
- motocykl kupowany był u autoryzowanego dealera, a nie od osoby prywatnej,
- w związku z powyższym nasza czujność była mocno uśpiona,
- po inne interesujące nas moto trzeba byłoby jeździć po Polsce, nie mając pewności że jedzie się po coś pewnego,
- dodatkowo zmobilizował nas pewien jegomość, który widząc że oglądamy motocykl stwierdził, że jeśli go nie weźmiemy to on zaliczkuje go tego samego dnia dla żony - jak się później okazało był to facet również z załogi LM, a nie jakiś przypadkowy klient.
Kilka dni później, dokładnie 9 lipca 2014, przyjechaliśmy dokonać reszty płatności i po odbiór motocykla. Po zakupie euforia, której nie zmącił nawet fakt, że przeglądając dokumenty pojazdu okazało się, że jednak był on zarejestrowany w szkole jazdy. Oczywiście dokumenty motocykla dostaliśmy dopiero po zakupie, więc nie mieliśmy świadomości tego faktu wcześniej. Zwłaszcza, że sprzedawca zapewniał nas, że motocykl nie był na wyposażeniu szkoły. Tak czy siak, w tamtym czasie machnęliśmy na to ręką, bo nie robiło nam to większej różnicy.
Moto zostało odstawione przez męża w rodzinne okolice Płocka - tam weekendami chciałam uczyć się jazdy po znanych mężowi zadupiach. Poza tym znajomy udostępnił nam tam plac. Po pewnym czasie i kilkudziesięciu godzinach spędzonych na motocyklu - przywiozłam go do Łodzi, gdzie jeździłam zarówno po mieście jak i na nieco dłuższe trasy, choć w granicach województwa.
Rok po zakupie
Pewnego dnia w czerwcu 2015 wraz ze znajomym mechanikiem zabraliśmy się za wymianę sprzęgła. Stwierdziliśmy, że przy okazji sprawdzimy sprzęt, m. in. dokręcenie śrub i generalnie stan moto. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że motocykl ma urwane dolne mocowanie silnika - do wymiany nadawały się kartery. Wada ta powstała jeszcze przed użytkowaniem motocykla przeze mnie. Jedyna wywrotka, jaką zaliczyła Yamaszka, gdy już byłam jej właścicielką, miała miejsce na trawie (ziemia pod stopką była miękka i stojący w miejscu motocykl po prostu się przewrócił).Podczas oględzin okazało się również, że elementy konstrukcyjne motocykla są nieprawidłowo dokręcone - albo za słabo, albo za bardzo. I tak na przykład wahacz był mega luźny, a z kolei oś przedniej piasty była tak mocno skręcona, że mieliśmy problem z jej odkręceniem.
Następnego dnia mąż podskoczył do salonu LM i zgłosił sprawę wykrytej wady urwanego mocowania kierownikowi sklepu - panu Damianowi O. Dodatkowo poinformował go także, że zostaliśmy celowo wprowadzeni w błąd w kwestii poprzednich właścicieli motocykla. Kierownik stwierdził, że musi się zapoznać z historią pojazdu, dokumentami i skontaktuje się z nami.
Po otrzymaniu telefonu z LM mąż pojechał do ich siedziby. Kierownik oświadczył, że LM nie poczuwa się do odpowiedzialności, ale że zależy im na dobrych relacjach z klientem łaskawie zaproponował, że może nam zaoferować zakup dowolnych produktów z ich salonu (np. ubiór, części) bez marży. Stwierdził, że najwyżej sprzedamy to sobie później na Allegro z zyskiem... Mąż nie zgodził się na takie rozwiązanie sprawy.
Kilka dni później znów wybrał się do LM w celu dalszych negocjacji. Na rozmowie był tym razem obecny również p. Adam, który sprzedawał nam motocykl. Sprzedawca zarzekał się, że podczas zakupu informował nas o tym, że motocykl był wcześniej zarejestrowany w szkole jazdy, a co więcej informował nas również o tym, że był to drugi motocykl na wyposażeniu tej szkoły i jeździł nim tylko instruktor. Panowie nie zaoferowali nic ponad poprzednią propozycję zakupów bez marży, nie obyło się także bez gadki "wie pan, zawsze możemy skierować tę sprawę do naszego działu prawnego i sądzić się przez następne dwa czy więcej lat".
Miejski Rzecznik Konsumentów
Nie mogąc dogadać się z LM, skierowaliśmy się do Miejskiego Rzecznika Konsumentów. Tam od jednej z pań otrzymaliśmy informację, że niestety motocykl został kupiony jeszcze przed wejściem w życie nowych przepisów konsumenckich i jeśli wada została przez nas wykryta po czasie dłuższym niż pół roku od zakupu to my musimy udowodnić, że wada ta istniała już podczas zakupu. Polecono nam, abyśmy najpierw złożyli pisemną reklamację, a jeśli LM nam jej nie uzna to dopiero wtedy MRK będzie mógł "wkroczyć". Zapytałam, czy nie warto byłoby najpierw zlecić oględzin uszkodzeń przez rzeczoznawcę i taką ekspertyzę dołączyć do reklamacji. Szanowna pani z biura MRK, notabene nie przerywając zajadania kanapki, stwierdziła że taki dokument nie jest wymagany do reklamacji i w sumie to po co wydawać na to pieniądze.Pismo reklamacyjne
Napisałam więc reklamację z żądaniem obniżenia ceny towaru o 1500 zł, która to kwota częściowo pozwoliłaby na naprawę uszkodzeń. Nie chciałam odstępować od umowy i zwracać motocykla, ponieważ od czasu jego zakupu zostały już w niego zainwestowane pewne środki (zmiana sprzęgła, łańcucha, zębatek, itp.). Nie chciałam również, aby LM usuwało tę usterkę. Skoro po sześciu dniach przebywania motocykla w serwisie (o ile w ogóle tam trafił) oddali go w stanie takim, a nie innym, to miałam obawy o fachowość i rzetelność przeprowadzenia ewentualnych prac naprawczych. Bardziej spodziewałabym się kolejnych uszkodzeń niż naprawy sprzętu. Napisałam to oczywiście w reklamacji.Reklamację złożyliśmy osobiście razem z mężem w siedzibie LM na ręce p. Damiana.
Po kilku dniach do męża zadzwonił p. Damian z propozycją spotkania w siedzibie LM, na które mieli przyjechać jacyś ważni ludzie z Warszawy, chyba nawet właściciele salonu. Po tylu naszych wizytach i próbach porozumienia, nagle się obudzili. Byliśmy już tak zirytowani zachowaniem LM i ciągłym zlewaniem nas, że poprosiliśmy o ustosunkowanie się do reklamacji na piśmie.
Po upływie dwóch tygodni otrzymaliśmy drogą pocztową odmowę reklamacji - LM jako główny powód odmowy podał, że zgłaszamy wadę, której istnienia nie są w stanie stwierdzić. Szkoda, że nikt ani razu nie zaproponował nam, abyśmy przyprowadzili motocykl celem jego oględzin na serwisie. A przecież mąż był w LM kilka razy w sprawie tej wady, reklamację również składaliśmy osobiście. Co ciekawe, w odmowie reklamacji kierownik stwierdził, że już przy pierwszej wizycie mojego męża "zaproponował weryfikację techniczną aby poznać/potwierdzić zgłaszane problemy, zadeklarował specjalną cenę zarówno na robociznę jak i na ewentualne potrzebne części". W odmowie reklamacji znalazł się dodatkowy stek bzdur typu "nie możemy mówić o jakimkolwiek zatajeniu historii pojazdu - wraz z pojazdem otrzymała Pani komplet dokumentów". Dobrze powiedziane - "wraz z pojazdem". Zanim dostałam dokumenty, co stało się oczywiście po wpłaceniu pełnej kwoty, sprzedawca bajerował nas zupełnie inną historią motocykla.
Ale najbardziej spodobały mi się dwa fragmenty:
- "nikt nie gwarantował, że motocykl jest bezwypadkowy" - jak myślicie, jakie było nasze pierwsze pytanie, gdy przyjechaliśmy obejrzeć motocykl i jaka była odpowiedź sprzedawcy?
- "odbyli Państwo jazdę testową, która nie przyniosła żadnych niepokojących danych co do stanu technicznego motocykla" - gdzie, jak pisałam na początku, żadnej jazdy testowej nie było.
Jednak najlepszym kwiatkiem było to, że LM przyznało, iż naprawiało motocykl w 2009 roku, z uwagi na to że uczestniczył on w kolizji. A teraz ciekawostka - motocykl pierwszą rejestrację ma w 2010 roku. Jak więc w 2009 mógł uczestniczyć w zdarzeniu drogowym i mieć kolizję?
Generalnie cała odmowa reklamacji nie trzymała się kupy, jeśli chodzi o fakty.
Z powrotem u Miejskiego Rzecznika Konsumentów
Z odmową uznania reklamacji skierowaliśmy się ponownie do Miejskiego Rzecznika Konsumentów. Ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy odesłani z kwitkiem. Pani, która na początku poradziła nam napisanie reklamacji, zapoznała się z odmową, wybałuszyła oczy (nie przestając zajadać ogórka), podała pismo koledze obok, który po lekturze zaniósł je do innego pokoju. Tam jakiś najwyraźniej wyżej postawiony człowiek zapoznał się z treścią pisma i stwierdził słuszność zarzutu LM, że nie mieli możliwości zapoznać się ze stanem motocykla. Nie muszę chyba dodawać, że byliśmy tą sytuacją mocno zirytowani. Przecież przy pierwszej wizycie w MRK polecono nam, aby składać pisemną reklamację, a dopiero potem przychodzić do nich, gdy nic to nie da. Ludzie z MRK nie byli uprzejmi nas uświadomić jak taka procedura reklamacji powinna wyglądać, aby była skuteczna.Rzeczoznawca
Trochę nie w czas, ale zleciłam ekspertyzę uszkodzeń rzeczoznawcy z PZMOTu. Oczywiście musiałam ponieść koszt tej usługi - 350 zł, z czego 300 zł to koszt ekspertyzy, a 50 zł to koszt przejechania przez rzeczoznawcę kilku kilometrów. Dodam, że rzeczoznawca na oględziny stawił się dwa dni po telefonie, natomiast na kilka zdań i zdjęć w formie wydruku czekałam przeszło 2 tygodnie, mimo iż miało być to zrobione w ciągu 2-3 dni. Tak więc ze wszystkim pod górkę.Poprzedni właściciel
Nie wiedząc za bardzo co robić dalej, postanowiłam odnaleźć kontakt do poprzedniego właściciela motocykla. Chciałam dowiedzieć się u źródła, czy wada istniała już po odkupieniu przez niego motocykla od auto-szkoły, czy też może to on miał jakąś kolizję lub wypadek. Posiadałam poprzednią umowę sprzedaży, więc znałam jego personalia. Z łatwością odnalazłam p. Michała na Facebooku i wysłałam wiadomość z pytaniem o historię motocykla. W odpowiedzi otrzymałam numer telefonu do kontaktu. W rozmowie telefonicznej opowiedziałam w skrócie o co mi chodzi - mianowicie o ustalenie ewentualnej wypadkowej historii zakupionej od LM YBR-ki, z uwagi na uszkodzone mocowanie silnika. Z rozmowy z p. Michałem uzyskałam informacje, że motocykl został kupiony przez niego w takim stanie od szkoły jazdy i że to najprawdopodobniej uszkodzenia od gmoli. Dodał także, że motocykl był na serwisie w LM i że mieli świadomość jego stanu. Po uzyskaniu tych informacji w zasadzie chciałam skończyć rozmowę, ale p. Michał się rozgadał. W dalszej rozmowie stwierdził, że uszkodzenia zauważył dopiero po zakupie, gdy zdjął gmole, ale nie przeszkadzało mu to, bo kupił motocykl w miarę tanio i dla niego był sprawny. Podczas rozmowy stwierdził: "sinik nie wyskoczy, silnik się trzyma, to jedno mocowanie można wymienić". Dodał także, że LM widziało ten stan na przeglądzie, bo tak to by od niego nie kupili tego motocykla. Jak stwierdził "w sumie to do nich może mieć Pani pretensje, bo to od nich Pani kupiła ten motocykl".Będąc bogatszą w tę wiedzę, miałam już pewność że LM wiedziało o uszkodzonym mocowaniu. Zresztą było to dla mnie jasne od początku - skoro mają serwis, to chyba nie kupują od kogoś używanego motocykla, nie sprawdzając go najpierw? Potrzebowałam tylko dowodów, które w rozmowie dostarczył poprzedni właściciel.
Tego samego dnia, w którym miała miejsce rozmowa z p. Michałem, pojechaliśmy do LM, aby omówić kwestię odmowy reklamacji. Oprócz kierownika - pana Damiana - na rozmowie obecny był jeszcze jakiś pan z Warszawy - możliwe że jeden z właścicieli, teraz już nie pamiętam. Dla potrzeb niniejszego wpisu niech przyjmie pseudonim pan X. W każdym razie rozmawiał z nami głównie pan X, a kierownik siedział obok (pewnie rzucając k... i ch... w głowie - przynajmniej tak wyglądał). Po kilkunastu minutach rozmowy pan X zaproponował w końcu, abyśmy przyprowadzili do nich motocykl celem oględzin. Pokazałam im opinię rzeczoznawcy i nagle kwestia tego, czy uszkodzenie jest czy go nie ma - została rozwiązana. Uwierzyli, dowód ten był wystarczający, choć cytując pana X "nikt nie kwestionował tego, że karter jest pęknięty". Powiedziałam także, że skontaktowałam się z poprzednim właścicielem i przedstawiłam wszystkie fakty, jakie udało się ustalić w rozmowie telefonicznej z p. Michałem. Pan X stwierdził, że w takim razie oni skontaktują się z nim i jeśli on ukrył przed nimi tę wadę to będą go pociągać do odpowiedzialności... Tak więc ciągle w zaparte, że nic nie wiedzieli. To niezły mają tam w takim razie serwis, prawda? Kierownik zapytał jakie są nasze roszczenia - odpowiedziałam, że takie jak w reklamacji plus zwrot kosztów rzeczoznawcy. A jeśli się nie dogadamy w tej sprawie to jedyną drogą będzie droga sądowa (no bo jak inaczej?). Pan X stwierdził, że na nasze roszczenia w takiej wysokości na pewno się nie zgodzą, bo to ich nie urządza z ekonomicznego punktu widzenia i zaproponował odstąpienie od umowy. A jeśli mamy oczekiwania, że - jak to ujął - ma wykrztusić jakąś kwotę, to może nam zaoferować 500 zł. Ewentualnie żebyśmy się zastanowili nad jakąś ludzką kwotą, a nie 1500 zł. Nie obyło się oczywiście bez ponownej gadki o długo trwającej sprawie sądowej, którą nie wiadomo czy wygramy, bo ich pani prawnik "naładowała ich optymizmem" jeśli chodzi o tę sprawę. Rozmowa trwała niemal 50 minut.
Natomiast odnośnie tej najwyraźniej urojonej naprawy motocykla w 2009 roku, która była opisana w odmowie reklamacji, panowie krótko stwierdzili, że to była pomyłka...
Po odbytej rozmowie zaczęliśmy zastanawiać się z mężem nad propozycją pana X - spotkania się gdzieś pośrodku naszego roszczenia i ich propozycji. Tak, aby nie biegać po sądach i mieć to z głowy, nawet kosztem uzyskania kwoty, która nie do końca nas zadowalała i nie w pełni pozwoliłaby na naprawę szkody. W końcu stanęło na tym, że zaproponujemy im zwrot 1000 zł oraz podział kosztu rzeczoznawcy na pół. Z racji tego że na motocyklu zarobili 1000 zł w zasadzie bez kiwnięcia palcem (odkupili go za 3000 zł, a tego samego dnia sprzedali nam za 4000 zł), stwierdziłam że ma to być przynajmniej taka kwota, dzięki której nie zarobią na tym motocyklu.
Do naszej propozycji LM ustosunkowało się następująco - są nam w stanie zwrócić 750 zł i ani grosza więcej. Ewentualnie proponują odstąpienie od umowy, na które nie chcieliśmy się zgodzić od początku.
Prawnik
Skierowaliśmy się do prawnika z zamiarem założenia sprawy sądowej, bo mieliśmy już dość użerania się z LM. Prawnik polecił nam skontaktowanie się z poprzednim właścicielem i - jeśli się uda - poproszenie go o podpisanie pisma, w którym stwierdzony byłby fakt, iż motocykl posiadał takie i takie uszkodzenia. Takie pismo chcieliśmy dołączyć do dokumentacji sprawyZadzwoniłam do p. Michała i poprosiłam o spotkanie. Na spotkanie pojechałam swoim motocyklem, aby p. Michał mógł jeszcze obejrzeć o co dokładnie mi chodzi. Na spotkaniu p. Michał nagle doznał amnezji i w skrócie rzecz ujmując wyparł się wszystkiego, co mówił w rozmowie telefonicznej. Jak się okazało był już po rozmowie z LM. Przy okazji wymsknęło mu się, że ludzie z LM uważają nas za "szczeniaków, chcących wyłudzić kasę".
Sprawa w sądzie
Sprawa sądowa została założona. Do dokumentacji sprawy dołączyliśmy także wycenę naprawy uszkodzeń, wykonaną przez salon Yamahy w Płocku. Musieliśmy ponieść koszt takiej wyceny w wysokości 150 zł. Jako nasze roszczenie w stosunku do LM prawnik podał 3150 zł - czyli koszt naprawy na nowych, oryginalnych częściach, zgodnie z wyceną salonu Yamahy.Oczywiście zanim sprawa została założona nasz prawnik jeszcze kontaktował się z osławionym działem prawnym LM w celu dogadania się z nimi, jednak nie przyniosło to żadnych satysfakcjonujących efektów. LM nadal stało na stanowisku, że kwota 750 zł będzie wystarczająca.
Odpowiedź prawników LM na nasz pozew sądowy zawierała kolejne bzdury, cytuję najlepszą: "W związku ze zgłoszeniem wad, pracownicy Spółki zwrócili się o umożliwienie im dokonania weryfikacji zgłaszanych usterek, co jednak spotkało się z odmową powodów." Nawet nie wiem jak to skomentować. Wyobrażacie sobie? Zgłaszać reklamację towaru, a na prośbę sprzedawcy odmówić możliwości jego oględzin? To przecież trzeba byłoby być wybitnym kretynem.
Co więcej, w odpowiedzi na pozew widniało następujące zdanie: "Spółka przyznała, iż motocykl w 2009 roku był przez Spółkę naprawiany w ramach postępowania likwidacyjnego, w związku z kolizją w jakiej uczestniczył w 2009 roku". Skoro to była pomyłka, jak zostało to stwierdzone podczas naszego ostatniego spotkania w siedzibie LM, to po co znowu wzmianka o tej wyimaginowanej kolizji i naprawie?
Niemniej w odpowiedzi na pozew LM dojrzało możliwość zawarcia ugody przez wypłatę nam kwoty... 1500 zł, czyli tyle ile pierwotnie żądaliśmy w reklamacji.
Nie zgodziliśmy się na propozycję LM, gdyż od czasu gdy nasze roszczenie było w takiej wysokości zdążyliśmy wydać już kolejne środki na wycenę naprawy, koszty sądowe oraz na prawnika. W sumie to wyszlibyśmy niemal na zero, a motocykl nadal nie naprawiony. Nie wspomnę o straconym czasie i nerwach.
Przed pierwszą rozprawą, która miała mieć miejsce 5 kwietnia 2016, nasz prawnik jeszcze kontaktował się z prawnikami LM w celu dalszych negocjacji. LM zaproponowało w końcu satysfakcjonujące rozwiązanie - mianowicie naprawę uszkodzeń na nowych częściach przez ich serwis. To nas urządzało i zgodziliśmy się na takie wyjście. W związku z tym na pierwszej rozprawie miała zostać podpisana ugoda.
Kilka dni przed rozprawą LM wycofało się ze swojego stanowiska, twierdząc że po konsultacjach z serwisem proponują raczej wymianę całego silnika na inny, używany i pozbawiony wady. Jak napisali "wymiana karterów nie przyniesie satysfakcjonującego efektu, gdyż pozostałe części w silniku pozostają stare i istnieje duże prawdopodobieństwo, że całość nie będzie działać sprawnie, a wręcz mogą pojawić się nowe dolegliwości". Ewentualnie zamiast wymiany silnika zaproponowali naprawę elementów według nich "zgodnie ze sztuką", co w rozmowie telefonicznej z mężem okazało się być spawaniem uszkodzonych elementów bez ich demontażu.
Nie zgodziliśmy się na żadną z tych propozycji, do tego zaczęło nas mocno wkurzać (mówiąc delikatnie) kręcenie LM.
Pierwsza rozprawa odbyła się 5 kwietnia 2016 roku. Adwokat pozwanej strony nawet nie raczył stawić się na rozprawie. Kolejna rozprawa miała miejsce 14 kwietnia i również nie przyniosła żadnego rezultatu.
Chcąc jednak iść na ugodę z LM i nie ciągać się po sądach postanowiliśmy zaproponować inne rozwiązanie ugodowe, mianowicie 2300 zł.
W maju otrzymaliśmy odpowiedź od LM, że zgadzają się na kwotę 2000 zł.
Mąż już chciał się zgodzić, żeby w końcu zrobić ten motocykl i nie bawić się dalej w sądy, ale ja już byłam tak wkurwiona tym kręceniem przez LM i wiecznym zaniżaniem naszych roszczeń, że za cholerę nie chciałam się zgodzić. Propozycję od LM otrzymaliśmy w piątek, stwierdziłam żebyśmy jeszcze wstrzymali się do poniedziałku z decyzją, gdyż jeszcze trochę się wahałam co zrobić. Ale w weekend jednak mąż też doszedł do wniosku, że podejście LM go wkurwia i sądzimy się dalej. Sprawa jest w toku, następna rozprawa 6 października.
Fakty są całkowicie po naszej stronie, teraz tylko zależy od sądu jaką decyzję podejmie i na ile LM będzie dalej kręcić i kłamać w tej sprawie.
Mi zależy już teraz głównie na sprawiedliwości i na pokazaniu, że nie można klienta traktować jak kretyna i straszyć sądami z nadzieją, że klient się wystraszy. To nasza pierwsza rozprawa sądowa i jestem ciekawa jak się zakończy. O postępach w sprawie będę informować na blogu na bieżąco. Trzymajcie kciuki :)
Najlepiej uczyś się na cudzych błędach.
Pozdrawiam i życzę powodzenia w rozwiazaniu tej sprawy.